“Codziennie myślę o dźwiękach, i nie wiem co musiałoby się zdarzyć, żeby to się zmieniło” - Wywiad z Radkiem Baranowskim (8/08/2019)

fot. Linda Parys


Radek Baranowski - multiinstrumentalista, producent, aranżer, dobry człowiek. Ten rok był szczególnie obfity w wydawnictwa z jego udziałem. Oprócz muzycznych działań z  Frankenstein Children, udzielał się muzycznie lub producencko w takich składach jak: Charlie Kilo, Monsieur Premiere, Kutera, Moongoat, Motorboats, Squid. Prywatnie mam przyjemność nazywania go swoim kumplem, choć ze względu na różne zajętości, na żywo spotykamy się raczej tylko w okolicznościach muzycznych. Thank God for the Internet! 👊
Spotkaliśmy się w sali prób i pracowni, czyli praktycznie w drugim domu, muzycznie zakręconego Radka z Frankenstein Children. Trochę sobie porozmawialiśmy od serduszka o motywacjach, zajawkach i o wrocławskiej scenie muzycznej.
Zachęcam do lektury :)
O: Kiedy poznałam Cię trzy lata temu, byłeś w zespole Black Street Noise, ale z tego co wiem zawiesiliście działalność. Obecnie jesteś pełnoprawnym członkiem zespołu Frankenstein Children i udzielasz się też w innych projektach. Generalnie gdzie nie spojrzę to tutaj gitarka, tutaj klawisze. Co możesz powiedzieć o tych projektach? Czemu tak krążysz między nimi? Czy to samo przychodzi?
R: Przychodzi samo. Jestem człowiekiem, który chce jak najwięcej działać. Lubię się bratać z ludźmi i kiedy ktoś potrzebuje ode mnie jakiejś pomocy muzycznej - zawsze chętnie jej udzielę. Sam też mam z tego radochę i też uczę się przy tym od innych.
O: Czyli każdy nowy projekt traktujesz jako wyzwanie, jako coś nowego, rozwijasz siebie…
R: Tak, tak. Jednak nie zawsze jest tak, że traktuję coś jako jakiś zobowiązujący projekt. Po prostu działam, bo chcę. Jeśli ktoś mnie poprosi, żebym coś nagrał, to (o ile dana rzecz mi się podoba) zrobię to. Tak samo w kwestii zagrania gdzieś, z kimś koncertu i tak dalej. Czasami są to większe przedsięwzięcia, czasem trochę drobniejsze, ale zawsze wyciągam z tego jakąś cenną lekcję. To też później może ewoluować w coś większego, w perspektywie dłuższego czasu. Kiedy zgadzam się, by coś dla kogoś zrobić, totalnie nie mam w głowie tego, co by mogło z tego wyniknąć w przyszłości. I potem mijają, na przykład, dwa lata i nagle się okazuje, że pojawia się grubszy temat.
O: Rozumiem. Nawiązała się jakaś relacja, ktoś Cię pamięta z poprzedniej współpracy.
R: Tak, dokładnie.
O: Dobra. A cofając się jeszcze bardziej w przeszłość – kim chciałeś być jak byłeś dzieckiem? Czy zawsze te marzenia były związane z muzyką?
R: Do ósmego roku życia myślałem, że będę badał przyrodę.
O: Hmm, okej…
R: Później zacząłem się łapać na tym, że coraz częściej frajdę sprawiało mi słuchanie muzyki i udawanie przed lustrem, że gram na instrumencie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to już jest znak, by zacząć coś w tym kierunku robić. Osobiście uważam, że zacząłem dosyć późno – mając trzynaście lat zacząłem grać na gitarze.
O: A w rodzinie był ktoś, jakiś wzór dla Ciebie? Czy po prostu tak to do Ciebie przyszło, jako nowe hobby?
R: Mam wujka, który coś tam gra na gitarze, dla przyjemności, ale chyba nigdy nie wiązało się to z potrzebą bycia artystą. Ja od samego początku czułem, że chcę pisać swoje utwory. Nie grałem dużo coverów w swoim życiu, praktycznie wcale. Zawsze skupiałem się na swoich rzeczach.
O: Mówisz o aranżach? Czy teksty też?
R: Nie, teksty nie. Miałem oczywiście jakieś tam próby jako młodziak, ale zaniechałem to. Niemniej jednak, nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa w tej kwestii.
O: Czyli oprócz planu jakim było zostanie badaczem przyrody, to ścieżkę kariery już sobie dawno wyznaczyłeś?
R: Tak.

fot. Ania Dobro

O: Teraz mam taki poważniejszy temat, mianowicie, gdybyś miał uszeregować i przyporządkować procentowy podział elementów takich jak: talent, szczęście, karma, dobra organizacja, cierpliwość, ciężka praca i mocny charakter; bo uważam, że są to czynniki, które składają się na sukces w branży muzycznej, to jakbyś to ustawił?
R: Wszystko po równo, z delikatną przewagą ciężkiej pracy. Jest bardzo ważna. W moim przypadku te czynniki się w miarę równoważą.
O: Dobra, czyli ciężka praca byłaby korzeniem. Jednak gdybyś nie miał talentu, nie trafił na dobrych ludzi, nie byłbyś dobry i ta karma by nie wracała, nie ćwiczyłbyś i nie miałbyś cierpliwości, to nic by z tego nie było, tak?
R: Tak jest.
O: Czyli to taka kulka mocy jest…
R: Dokładnie, taka kulka mocy. Wymagająca od człowieka wszystkiego po trochę.
O: A jaką cechę w ludziach najbardziej cenisz? Niby nie związane z tematem, ale w muzyce relacje międzyludzkie też są bardzo istotne.
R: Podczas współpracy najważniejszy dla mnie będzie chyba wspólny cel i konsekwencja w dążeniu do niego. A generalnie u ludzi to najbardziej cenię sobie szczerość i odwagę do bycia zdecydowanym na cokolwiek w stu procentach.
O: Rozumiem, żeby mieć główne założenie w życiu i każdą pomniejszą decyzją zbliżać się do założonego celu. Świadomie wybierasz w którą stronę skręcasz?
R: Tak. Nie zastanawiam się zbyt długo i staram się robić stanowcze kroki. Nie żałować, tylko wejść w to, co chcę na sto procent, bo, moim zdaniem, tylko wtedy to ma jakikolwiek sens.
O: No dobra, a czy odrzuciłeś kiedyś jakąś propozycję? Z tego co wiem, to zwykle ludzie Ciebie proszą o współpracę, a jest tego tak dużo, że chyba nie zawsze masz czas, żeby powiedzieć „Siema chłopaki, chciałbym z Wami zagrać”, bo ciągle masz co robić. Przynajmniej ja tak to widzę. Zdarzyło Ci się odrzucić coś, co Ci nie leżało?
R: Oczywiście, zdarzało się tak. Zawsze zdaję sobie sprawę z tego, ile w danym momencie mam czasu i kiedy jest go mało to później, przez chwilę, się na siebie złoszczę, gdy znowu wziąłem na siebie więcej niż planowałem. No ale taki już jestem. Chcę robić rzeczy!
O: Okej, czyli ta chęć jest silniejsza niż rozsądek?
R: Tak. Tym bardziej, gdy robię coś z moimi przyjaciółmi z różnych składów, które oboje znamy. 
O: Czyli naturalnie to od Ciebie wychodzi?
R: Tak jest.
O: Wspomniałeś o kapelach, które oboje znamy. Wiem, że nie jesteś z Wrocławia, ale jesteś już związany z tym miastem i z jego sceną muzyczna…
R: No chyba tak (śmiech).
O: W moim odczuciu tak, a podobno trochę na tej scenie się znam (śmiech)…
R: No w końcu jesteś ambasadorem!
O: Tak mówią, dziękuję. W takim razie co myślisz o wrocławskiej scenie muzycznej?
R: Obserwuję tę scenę bardzo uważnie i robiłem to zanim jeszcze się tu przeprowadziłem. Grając z BlackStreet Noise, nikt z zespołu nie mieszkał we Wrocławiu. Wbiliśmy się tak trochę znikąd. Zaczęliśmy wysyłać swoje rzeczy do ludzi i klubów z Wrocławia, bo w naszej małej mieścinie nie było perspektyw na rozwój. Już wtedy wiedziałem mniej więcej co się tu dzieje i jakie są zespoły, mimo że nie znałem tych ludzi osobiście. Po jakimś czasie tu zamieszkałem, a potem to samo zrobiła reszta składu BSN i od słowa do słowa, prędzej lub później - każdy z każdym zaczął działać. A przynajmniej tak mi się wydaje. Teraz Ci ludzie o których wtedy słyszałem, są moimi kolegami, często jest tak, że coś wspólnie robimy i to jest super. A wracając do wrocławskiej sceny. Zauważyłem, że są pewne środowiska. Różne ekipy, składające się z różnych artystów, którzy mają takie swoje ekosystemy, w których działają – wzajemnie się wspierają, pożyczają sobie sprzęt, grają wspólnie koncerty, nagrywają piosenki i tak dalej. To jest ekstra i myślę, że warto te środowiska jak najbardziej zintegrować. Uważam, że właśnie to się teraz dzieje i że w ostatnim czasie te relacje między różnymi lokalnymi artystami zaczęły się coraz bardziej zacieśniać. Pamiętam czasy, kiedy było kilka zaprzyjaźnionych zespołów i każdy myślał tylko o sobie, o swojej indywidualnej ścieżce.
O: Tak, szczerze mówiąc, ja tak samo wspominam muzyczny Wrocław przed kilku laty, że zawsze były jakieś trzy składy, które często się przewijały, ale nigdy nie miałam takie poczucia, że te zespoły znały się między sobą.
R: No właśnie! Teraz czuję się tak jakby powoli tworzył się jeden wrocławski zespół, jedna ekipa, która współdziała i zbiera coraz więcej ludzi. I oby było tylko lepiej!
O: Jasne, czyli pozytywnie patrzysz w przyszłość, że te relacje, które się zbudowały na wrocławskiej scenie będą tylko rosły w siłę?
R: Tak, dokładnie! Mam taką nadzieję. Jako człowiek dążę do tego, żeby pielęgnować takie rzeczy. Jeśli się coś dzieje, to niech tak będzie. Trzeba dać temu przestrzeń i czas – niech dzieje się samo.
O: Czyli jest lepiej na wrocławskiej scenie? Idzie ku dobremu?
R: Moim zdaniem tak.
O: Dobra, ten temat mamy przegadany. Wyczuwam – a właściwie znając Cię wiem -  że muza jest totalnie Twoim światem i wokół niej kręci się całe Twoje życie i czerpiesz z tego w każdej dziedzinie. Daje Ci to satysfakcję i wiążesz z tym swoją przyszłość zarobkową. Wydaję mi się, że w innej branży sam siebie chyba też nie widzisz.
R: Zdecydowanie nie.
O: Jak oboje wiemy, jest to dość ciężki kawałek chleba. Chciałam zapytać czy miałeś kiedyś chwile zwątpienia albo załamki, zastanawiałeś się, czy na pewno warto iść w to dalej?
R: Nigdy nie miałem.
O: Nigdy?
R: Nigdy.
O: Wynika to bardziej z Twojego usposobienia, czy po prostu nigdy nie zdarzyło się coś, co pozwoliłoby Ci zwątpić?
R: Zdarzyło się wiele rzeczy, które mogłyby sprawić, że zwątpię. Jestem po prostu bardzo upartym człowiekiem. Już dawno się pogodziłem z tym, że to będzie długa droga, ale udało mi się poukładać wszystkie życiowe obowiązki i plany tak, że mogę to robić [tworzyć muzykę] w takim wymiarze czasu, w jakim chcę i potrzebuję. 
fot. Linda Parys

O: Fajne jest to, co mówisz, bo wychodzi na to, że to co szanujesz w innych osobach i za co je cenisz - sam to masz. A czy masz w głowie założony plan, gdzie będziesz za 5 lat?
R: Nie mam konkretnego planu, ale wiem, że na pewno będę robił muzykę. Nie wiem, co musiałoby się zdarzyć, żeby to się zmieniło.
O: Oby nic!
R: Dokładnie, oby nic!






Monika Kowalczyk – zwyczajnie niezwykła dziewczyna



Monikę miałam okazję poznać kilka lat temu na Festiwalu FAMA w Świnoujściu (miejscu dla mnie ważnym, bo poznałam tam przez wiele lat przynajmniej jedną trzecią moich obecnych znajomych). Chyba żadna z nas nie pamięta naszego pierwszego spotkania, ale nie w tym rzecz. Z tamtych czasów pamiętam Monikę jako skromną, nieśmiałą dziewczynę z gitarą, która śpiewała, nie bezpośrednio, ale jednak o Bogu i jak mi się zdawało dla Boga. Wtedy nie do końca "łapałam" ten przekaz, może nawet myślałam, że nie jest nam ze sobą po drodze. Minęło trochę czasu, znowu spotkałyśmy się na wcześniej wspomnianym Festiwalu – Monika była jakaś odmieniona i nie chodziło tylko o zmianę wyglądu (choć wiadomo, że kiedy dziewczyna ścina włosy symbolizuje to zmiany w życiu). Zaczęłam ją postrzegać inaczej, a jej występ na tyle mnie zaciekawił, że zapragnęłam powiększyć swoją kolekcję płyt o jej EP-kę. I od tego momentu dużo się zmieniło. Były dni, że zapętlałam jej wydawnictwo "Piosenki" a cytaty z jej utworów zostały w mojej głowie, i spokojnie mogłyby przejść do uzusu. Na przykład wers "życie, to nie kura samograjka, znosząca złote jajka, jak nam przekazują w bajkach". Niby oczywiste a jakie odkrywcze. Teksty refleksyjne, ale paradoksalnie napawające wielkim spokojem i nadzieją. Rzecz jasna nadal słychać w nich odniesienia do wiary chrześcijańskiej, jednak to dobrze – bo sprawia, że są autentyczne, a dla odbiorcy mają moc uniwersalną. Tak jest w moim przypadku. Pamiętam, że niedawno, kiedy miałam gorszy czas w życiu, słuchając piosenki "Gabriela" zaczęłam płakać. Nie chcę zabrzmieć patetycznie, ale było to pewnego rodzaju katharsis. Natomiast nowym singlem "Te twoje sukienki" Monika po prostu rozbiła bank!




To wręcz magicznie jak swoim spokojem i krystalicznym głosem potrafi dodać odwagi i otuchy. Odnoszę też wrażenie, że jej samej śpiewanie w jakiś sposób dodaje siły. Jeśli to nie jest moc muzyki, to nie wiem co nią jest?! Mam to szczęście znać Monikę również prywatnie, w sierpniu (podczas Summer Camp TBM 2019, o tym wydarzeniu też powinien powstać tekst!) na 10 dni stałyśmy się nawet współlokatorkami w domku kempingowym. Piszę o tym głównie dlatego, że miałam już okazję kilka razy "przejechać się" na muzykach, których ceniłam, bo ich wizerunek sceniczny w rzeczywistości mocno odbiegał od tego jakimi byli ludźmi. W przypadku Moniki na szczęście tak nie jest - to naprawdę dobra i szlachetna osoba, a to swoje dobro i światło przenosi na scenę i przekazuje słuchaczom! Ale nie bójcie się, nie jest to postać posągowa, ma też świetne poczucie humoru i dystans do swojej osoby. Czasem tylko za mało w siebie wierzy, ale w tym akurat możecie pomóc – słuchajcie jej muzyki, doceniajcie to co robi :)

Monika Kowalczyk - Spotify
Monika Kowalczyk - Facebook
Monika Kowalczyk - Instagram
Monika Kowalczyk - YouTube

Choć wszystko co wyżej napisałam jest szczerą prawdą, to chciałabym teraz oddać głos Monice i dać jej szanse na rewanż albo sprostowanie moich spostrzeżeń – czas ma sekcję Pytania, które chciałabyś aby Ci zadano:

1. Przypuśćmy, że możesz nagrać duet z kimkolwiek chcesz. Kto by to był? 
London Grammar, Krzysztof Zalewski. Ale - powiedzmy sobie szczerze - marzy mi się duet z każdym wykonawcą, którego słucham. A trochę ich jest :)

2. Jeśli nie muzyka, to…
Nie wiem do końca. Całe szczęście nie spotkało mnie jeszcze ultimatum porzucenia muzyki na dobre. Może aktorstwo, teatr? A jeśli nic artystycznego, to… naprawdę nie wiem.


3. Czy „Te twoje sukienki” otwierają coś w rodzaju nowego rozdziału w Twojej twórczości?
Tak myślę, mam taką nadzieję. Droga, którą „sukienki” wyznaczają, jest drogą, którą chcę dalej iść. Może się to wydawać przybraniem nowej twarzy, ale ta część mnie zawsze chyba istniała; przez długi czas schowana. Teraz wychodzi na światło dzienne.  


4. Patrzysz na stare zdjęcia, a tam… 
Monika z dawnych lat jest dla mnie nawet nieco obca. Trochę (a może zupełnie) zakompleksiona, schowana, bojąca się wykonać jednego ruchu ręką na scenie. Nadal nie jest jakoś wspaniale jeśli chodzi o moją wiarę w siebie, ale na przestrzeni ostatnich lat widzę sporą przemianę wewnętrzną.


*Polecam również Waszej uwadze tekst (bardziej profesjonalny, oczywiście) o twórczości Moniki autorstwa moich przyjaciół z poznańskiego portalu GŁOŚNIEJ, tutaj link:
https://glosniej.com/monika-kowalczyk/


Monika Kowalczyk – urodzona w Lublinie songwriterka, wokalistka, autorka tekstów, kompozytorka. >> 24.04.2017r. premierę miała jej debiutancka płyta (EP), którą artystka wydała własnym sumptem. Koncertuje w całej Polsce. Jest laureatką ogólnopolskich festiwali, m.in. Grechuta Festival Kraków i Festiwalu FAMA w Świnoujściu.

Nowe rozdanie



Cześć!

Ten wpis będzie nieco inny, trochę będzie metatekstem. Mianowicie, jak pewnie wiecie lub nie, tego bloga założyłyśmy razem z Ewą w maju tego roku, ale od końca czerwca prowadzę go już sama. Nie wydarzyło się nic złego, nadal trzymamy z Ewą sztamę i czuję jej wsparcie w kwestii tego bloga. Po prostu czasem w życiu jest tak, że trzeba czegoś spróbować, żeby się przekonać czy jest to dla Ciebie czy nie. Okazało się, że nie jest dla Ewy, ja nadal sprawdzam 😃 Jak widać sama również dość długo się zbierałam, żeby znowu ruszyć z tematem bloga. W ramach wyjaśnień mogę tylko powiedzieć, że DUŻO się działo, a część z tych wydarzeń na pewno będzie pretekstem do kolejnych tekstów. W czasie czekania na nowości ode mnie zapraszam Was do obczajenia tekstów Ewy, które za obopólną zgodą zostają na blogu - a dobre teksty to są. Zupełnie inne niż moje. I o to właśnie chodzi, w tej różnorodności jest siła. Wiem, że wszyscy jesteśmy nieco leniwi, szczególnie w Internecie, więc z radością ułatwię Wam sprawę i pozbawię wymówki, że nie macie czasu scrollować, czy coś! 
Poniżej linki do tekstów Ewy:


Te posty są bardziej refleksyjne i metafizyczne niż moje wpisy. Ewa zupełnie inaczej niż ja odbiera muzykę... a może podobnie, ale inaczej o niej piszemy? Są to teksty dające do myślenia, nawet jeśli nie znacie muzyki, której dotyczą; zachęcające, aby tę muzykę poznać. Teksty idealne do aktualnej jesiennej aury. Polecam Wam zatem nadrobienie tej lektury a ja już naprawdę niebawem wrzucę nowe rzeczy!

Ola



This is a protest...life

 Przychodzą takie dni, masz dość, chociaż nie wiesz czego. Wszystko, każda najmniejsza rzecz staje się  zbyt trudna i wymaga zbyt wiele energii. Czas przecieka Ci przez palce i nie potrafisz go zatrzymać, choćby na najkrótszą chwilę. Wtedy przychodzą myśli- co poszło nie tak? Nie wydarzyło się przecież nic spektakularnego. Dzień po dniu, dzień po dniu, dzień... no właśnie. Stop, kropka, wykrzyknik! Czy to nie tutaj leży problem?
Czasem myślę sobie, że aż wstyd się przyznać ile czasu zajęło mi zrozumienie tego problemu. A to przecież tak banalne. Tak łatwo zagubić się w życiu jeśli stracisz TEN punkt na horyzoncie. Przestajemy istnieć  w swoich własnych maskach. Chcemy być perfekcyjni, utalentowani i wyjątkowi. Żeby każdy dzień wyglądał jak prosto z Instagramowego profilu. W tym momencie właśnie pojawia się zaskoczenie – życie tak nie wygląda! A gdyby tak przestać grać i zacząć żyć swoim życiem? Czy tak w ogóle można? Okazuje się , że owszem, jest to całkiem wykonalne. 
A dowiedziałam się tego między innymi za sprawą mojego spotkania z Derekiem Zanettim i jego projektem The Homless Gospel Choir.

Szczerze mówiąc początkowo nic nie wskazywało na to, że będzie to chwila, która zapadnie mi szczególnie w pamięci. Przyjechałam na koncert innego zespołu. Nawet nie do końca wiedziałam, że będzie jakikolwiek support ani kto go zagra. Nie wszystko pamiętam z tego wydarzenia, w końcu minęło już od niego 5 lat (!). Ale doskonale pamiętam emocje, jakie mi towarzyszyły. Na początku zdziwienie. Derek wszedł na scenę sam, z jedynym instrumentem – akustyczną gitarą. Przez krótki moment sądziłam, że to dalsze próby nagłośnienia. Nie żeby to był koncert filharmoników wiedeńskich, ale nawet jak na standardy punk rockowego koncertu wyglądał raczej jak członek ekipy technicznej, niż muzyk. Później było tylko więcej konsternacji. Używając kilku akordów i prostych słów powiedział więcej niż wszyscy ci „mądrzy” ludzie z telewizji i innych źródeł masowego przekazu. Każdy nowy utwór poprzedzało stwierdzenie „This is a protest song” i kilka słów o inspiracji do jego powstania. A sposób, w jaki Derek opowiadał o swoim życiu, problemach, rzeczach z którymi się nie zgadza i tych, które pomogły mu odnaleźć siebie sprawiały, że każdy ze słuchaczy czuł się częścią jego zespołu. Ja osobiście byłam w ciężkim szoku jak bardzo odważnym trzeba być człowiekiem, żeby wyjść na scenę i nie ukrywając niczego opowiadać o swoich słabościach. W końcu każdy z nas stara się je schować przed światem jak najgłębiej. Ale taka jest właśnie muzyka The Homless Gospel Choir, prawdziwa do bólu. Z tej szczerości powstała na koncercie niesamowita więź między Derekiem a publicznością. Najlepszym tego przykładem był moment, kiedy postanowił zejść ze sceny i grać między ludźmi, bo wszyscy byliśmy w tamtym momencie równi sobie. Nie znam drugiego człowieka, który z taką dawką humoru mówiłby o rzeczach tak ważnych i tak trudnych jak depresja, alkoholizm, nierówności społeczne i brak tolerancji. Z relacji innych wiem także, że nie tylko ja wyszłam z klubu tamtego wieczoru z przeświadczeniem, że nie tylko mam prawo, ale i obowiązek mówić głośno o tym, z czym się nie zgadzam.    

Właśnie dlatego dla mnie muzyka to nie tylko przyjemna forma spędzania wolnego czasu. To przede wszystkim filozofia i sposób na życie. Dzięki niej poznałam ludzi, takich jak Derek, którzy w znacznym stopniu uformowali mój sposób postrzegania świata. Nie dlatego, że przejęłam czyjś punktu widzenia, ale dlatego, że dzięki nim odkryłam, że mam swój własny. I wszystkim życzę spotykania na swojej drodze takiej inspiracji do bycia lepszą wersją, ale siebie, nie innych.

Well you came here with nothin'
So that's how you'll go
No money, no cars, and no fancy clothes
There were tears when you got here
And tears when you leave
And I might not know much
But this I believe

IKSY – idzie nowe, będzie więcej luzu i chaosu!


Zespół Iksy znam od sierpnia 2018. Najpierw o nich usłyszałam, następnie byłam na ich koncercie na plaży, a potem zapragnęłam ich poznać. Ot, cała historia! [Wszystko miało miejsce podczas Festiwalu FAMA 2018 w Świnoujściu] Okazało się, że moje przeczucia się sprawdziły i są to bardzo spoko ludzie, jednak w tym tekście chciałabym się skupić na ich twórczości – czyli na tym, co chwyciło mnie za serce i sprawiło, że nadal mile wspominam tamten wieczór na świnoujskiej plaży (mimo że było dość chłodno i daleko od cywilizacji!)

Ich muzyczna historia również jest dość ciekawa. Jak głosi internetowa wieść, grupa (bo jeszcze nie zespół) powstała w 2016 roku na potrzeby szkolnego konkursu. Agata i Radek zaczepili na korytarzu chłopaka ze skrzypcami i tak powiększyli swój skład o Filipa. Jak  to w życiu bywa z przypadku zrodziło się coś trwałego i tak wspólnie muzykują już 3 lata, a nawet po drodze powiększyli skład zespołu do pięciu osób – zapraszając do współpracy Piotra i Jakuba. Dla Agaty jest to pierwsza w życiu profesjonalna przygoda z muzyką, a pełni w zespole rolę wokalistki i autorki tekstów, więc to nie lada wyzwanie! Na szczęście ma w zespole kolegów, którzy grali wcześniej w innych składach i są już nieco obyci z muzycznym światkiem.

Gatunkowo? Ogólnie mogłabym powiedzieć , że jest to dobry pop z domieszką innych gatunków, które akurat grają w duszy członkom zespołu. Sami o sobie mówią, że grają „mniej chamski pop”, lecz nie lubią kiedy ludzie ich szufladkują. I faktycznie nawet w obrębie kilku utworów, które znajdują się na poszczególnych EP-kach zespołu – „Obrzeszki” (2016) i „Jesienią” (2018) można pokusić się o wyliczenie kilku stylów muzycznych, ale czy to takie ważne? W ich muzyce na pewno słychać fascynację i zabawy słowne językiem polskim, oraz liczne odniesienia literackie a w szczególności poetyckie – właściwie na każdym ich wydawnictwie znajduje się muzyczne opracowanie jakiegoś wiersza. Być może właśnie dlatego tak mocno podbili moje filologiczne serduszko? Jest to materiał autorski, ambitny i błyskotliwy. Osobiście urzeka mnie wokal Agaty, w którym słyszę szczerość i wrażliwość na otaczający nas świat. Głos wokalistki jest osadzony w przemyślanych i niekonwencjonalnych melodiach, które mam nadzieję spodobają się również Wam. Teksty zdecydowanie są „o czymś” i można je nazwać nieoczywistymi, więc dajcie sobie czas, aby przy kolejnych odsłuchaniach danego utworu wysłyszeć wszystkie zabiegi stylistyczne i sztuczki językowe.


W ramach sekcji „Pytania, które chcielibyście, aby Wam zadano”, oddaję teraz głos Iksom:

1. Jakie są nowe Iksy?
Świeższe, żywsze, weselsze i mocniejsze. Możemy zdradzić, że mały chaos jest motywem przewodnim nowej płyty, która będzie czymś, czego chyba nikt się po Iksach nie spodziewał. Już pierwszy zaplanowany singiel będzie zupełnie inny. Na nowym albumie będzie bardzo różnorodnie, to możemy obiecać!

2. Co dało Wam poszerzenie składu?
To dało nam możliwość kombinacji, paradoksalnie, większa ilość muzyków i instrumentów nie spowodowała muzycznej duchoty. Większy skład dodał do tej muzyki powietrza, którego tak bardzo brakowało. Zrobiło się po prostu luźniej. Z innego punktu widzenia, dodaliśmy do tej muzyki pulsu, jest o wiele rytmiczniej. Tego bardzo nam brakowało, gdy graliśmy w trójkę.

3. Z czego czerpiecie inspiracje na nową płytę?
Inspiracje czerpiemy z muzyki samej w sobie, ale trochę też, tak jak to było na poprzednich płytach, również z literatury. Teraz na płycie będzie się znajdował wiersz - „But w butonierce” Bruno Jasieńskiego, możemy to zdradzić, ponieważ gramy ten utwór na koncertach. Ten wiersz ciągnie się za nami od liceum. I to jest też taka mała tradycja, bo na każdej płycie jest jakiś wiersz, który odbił piętno w naszej głowie. Dla mnie [Agata] to był ważny wiersz, mnie się podobał od początku. Jeśli chodzi o inspiracje muzyczne, to dotychczas np. na EP „Jesienią” byli to: Damien Rice, SDM, czy solowa twórczość Piotra Roguckiego. Na nowej płycie będzie można usłyszeć echa twórczości takich wykonawców jak: LemON, The Dø, Czesław Śpiewa, a nawet Johna Frusciante.

4. Jakie idee za sobą niesiecie?
Idea jest wielowymiarowa, bo nie jest tylko typowo muzyczna, ale też światopoglądowa. Dla nas już sam skład zespołu i jego funkcjonowanie nie jest przypadkowe! Nie ma przypadków, nie ma muzyków sesyjnych, nie gramy nigdy z zastępcą. Po prostu zawsze musimy być w pełnym składzie. Tutaj chodzi o energię między ludźmi, przyjaźń i nasze relacje pomiędzy sobą. Na nowej płycie będzie słychać wszystko – to, że się bawiliśmy, że się kłóciliśmy, że to wszystko było nagrywane w jednym, małym drewnianym domku na Słowacji. Chodzi o to, żeby wytrzymać ze sobą, bo granie koncertów, nagrywanie, robienie muzyki wiąże się z dużą ilością czasu spędzanego razem. Trochę jak rodzina, więc musimy się też lubić, żeby to wszystko miało sens. No a jak się nie znamy i się nie lubimy, to wtedy wszystko odbija się na muzyce. Mówiąc z innej perspektywy – ta muzyka to jest bardzo mocne uzewnętrznienie się i tu nie ma miejsca na nieszczerość. Mamy na myśli, że materiał, który nagraliśmy jest naszą wizytówką tego okresu. Już nigdy nie nagramy niczego w tym stylu, pójdziemy dalej, najpewniej zupełnie gdzie indziej. Mamy wrażenie, że nie będzie to album łatwy, ale nie taki miał być. Nie chcemy, żeby muzyka szła w stronę miałkiego, nijakiego produktu. Nasz przekaz, to jest nasz świadomy wybór.

Polecam również Waszej uwadze wywiad z zespołem z sierpnia zeszłego roku, który znajdziecie na blogu Głośniej, aby dowiedzieć się więcej o zmianach zachodzących w zespole – zarówno w warstwie personalnej jak i muzycznej.

Premiera nowej płyty pod koniec września! Jeśli tekst i historia zespołu Was zaintrygowały to odsyłam Was na Spotify, gdzie możecie posłuchać utworów nagranych jeszcze w trio i już w powiększonym pięcioosobowym składzie!
Mam też dobrą wiadomość, Iksy już niedługo, bo 31 maja zagrają koncert w Alive we Wrocławiu, a jak wiadomo nową muzykę najlepiej poznawać podczas koncertu na żywo!
link do wydarzenia


Skład zespołu:

Agata Duda - wokal, ukulele, teksty                                   
Radek Kasprzycki - gitary
Filip Bojdoł - skrzypce
Jakub Kasprzycki - bas
Piotrek Harazin - perkusja








Koncert zawsze spoko?

10/08/2018
 Kiedy kierujesz się tak jak ja, zasadą „koncert zawsze spoko”, to pomysł, aby jechać w piątek po pracy (a właściwie w trakcie – wyjście o 2 godziny wcześniej odrobiłam na koniec miesiąca – pozdrawiam swoją teamleaderkę ;) na koncert do Krakowie (mieszkam i pracuję we Wrocławiu, jakby co), wydaje się nie aż tak szalony jak dla zwykłego, wiodącego spokojne życie śmiertelnika.

Nie należę też do osób, które tak do końca racjonalnie szacują i kalkulują czy coś się opłaca, biorąc pod uwagę czas i pieniądze poświęcone na dane przedsięwzięcie.
Oto przykład: w piątek 10 sierpnia wyruszyłam z pracy o 14:00, pociąg miał być o 15:03, odjechał o 15:43. Do Krakowa miał zawitać o 18.43, był o 19:40, a na koncert dotarłam chwilę po 21:00. Natomiast z Krakowa wyjechałam dnia następnego o 12.25 – więc cały ten trip trwał około 24 godziny, z czego w podróży byłam „pi razy drzwi” około 10 godzin.
I tutaj rodzi się pytanie „czy było warto?” i dlaczemu chcę mi się realizować takie pomysły? Odpowiedz brzmi – OCZYWIŚCIE, ŻE TAK! (gdyby była to wypowiedź anglojęzyczna, odpowiedziałabym – HELL YEAH!) :D
Dlaczego?
Bo jak mówił Roosevelt: „Nie warto mieć ani robić niczego, co nie wiąże się z wysiłkiem, bólem i trudnościami”. No dobra, ten „ból” i „trudności” to może jednak trochę przesada, ale dla mnie ten cytat to w wolnym tłumaczenie zdanie, że „nie warto robić rzeczy, w które nie wkłada się wysiłku”. Oczywiście ten wysiłek może przybierać różne postaci, nie tylko wyciskanie sztangi na siłowni. A idąc za słowami Alberta Einsteina „Czasem jest tak, że to, co się liczy, nie da się policzyć, a to, co daje się policzyć – nie liczy się”.
A tak całkiem serio (bo nie ma być to wpis z aforyzmami xD) – dla mnie doświadczenie koncertu to najlepsze uczucie jakie przeżywam. I chociaż przez tydzień wahałam się czy jechać, bo też prowadzę zwyczajne życie z pracą od poniedziałku do piątku i najnormalniej w świecie, organicznie trochę mi się nie chciało; ponadto zastanawiałam się czy aby nie przesadzam – analizując wyrazy twarzy moich znajomych, kiedy opowiadałam im o tym pomyśle – to muszę przyznać, że szanuję siebie za to, że jednak zdecydowałam się pojechać na ten koncert – brawo ja! xD

Dobra, to teraz muszę napisać na jakim koncercie byłam ;)
Był to krakowski zespół o wdzięcznej nazwie Dziewczęta, gatunkowo nie wiem jak go zaklasyfikować, kojarzy mi się z wieloma dobrymi rzeczami, po głowie chodzi mi enigmatyczne określenie „alternatywa”, ale sami musicie nausznie sprawdzić czym to dla Was jest! Dla mnie jest to po prostu muzycznie dobre! I stwierdzam to z pełną świadomością, bowiem widziałam i słyszałam chłopaków na żywo, a w moim mniemaniu to właśnie koncerty są prawdziwą wizytówką zespołu. Na żywo nie da się wszystkiego kontrolować i „wyczyścić” tak jak w studio, a do tego dochodzi energia jaka płynie ze sceny i sam fakt czy taka właśnie dobra energia pojawia się w trakcie spotkania z publicznością. Tutaj wszystko się zgadzało – muzycy dali z siebie wszystko (uwierzcie, że był to dla nich niezły wysiłek, bo koncert miał miejsce w blaszanym magazynie, w którym było prze-duszno!) a publika nie była dłużna i żywiołowo reagowała na kolejne utwory. Wytworzyła się unikatowa atmosfera wspólnoty, której podstawą była muzyka grana na żywo.

Koniecznie zajrzyjcie na ich FB, aby być na bieżąco. EP-kę chłopaków składającą się z czterech utworów możecie odsłuchać na Spotify, odwiedźcie również ich kanał na portalu YouTube, gdzie również znajdziecie kilka miłych dla oka i ucha filmików.

Jak sami tam o sobie piszą:
Dziewczęta – zespół założony pod nasypem kolejowym przy ulicy Mogilskiej w brudnym mieście Krakowie. Chłopcy w Dziewczętach działają od roku 2014. Przez swoją twórczość, próbują znaleźć odpowiedzi na fundamentalne pytania. Ride – это britpop czy shoegaze? Czy kiedy puścimy DIIV o połowę wolniej, z głośników wyskoczy nam Rachel Goswell? Czy The Verve tankują na Orlenie? Wreszcie – czy w tym mieście zacznie się w końcu COŚ dziać?!”

Sprawdźcie jak muzycznie starają się odpowiedzieć na te pytania! I jeśli będziecie mieć okazję idźcie na ich koncert!!!


EDIT
27/04/2019
Jak widzicie ten tekst pisałam jeszcze w zeszłym roku (były to pierwsze poważne próby ruszenia z tematem bloga). Co ważniejsze od tego czasu dużo zmieniło się też u chłopaków z zespołu Dziewczęta! Na portalach streamingowych pojawiło się więcej ich muzyki: sześć utworów w kompilacji Live at Prusiewicz Studio: „Przestrzeń”, „Ulotni”, „Taksówkarze”, „Intro”, „Nurkuj”, „Sen”. A ich zeszłoroczne i nowe single w wersji studyjnej: „Taksówkarze”, „Nurkuj”, „Vanessa” i „Ludzie Zoo” elegancko śmigają na Spotify a nawet pojawiają się w zestawieniach/playlistach: New Music Friday Polska.

26 kwietnia pojechali na, jak to sami nazwali, tygodniową kolonię w góry, w celu nagrania nowego materiału! Latem planują wypuścić singiel zapowiadający pełnowymiarową płytę! W takim razie nic, tylko czekać na nowe rzeczy od zespołu Dziewczęta!

Zachęcam Was do zapoznania się z twórczością chłopaków (a jest już czego słuchać i co zapętlać!), śledzenia ich social mediów i czekania wraz ze mną na ich pierwszego longplaya!

Skład:
Łukasz Kastelik – wokal, gitara, instrumenty klawiszowe
Jakub Tokarz – perkusja
Kamil Kołodziejczyk – gitara basowa
Ryszard Czernecki - gitara
Marcin Giza - gitara


Frankenstein Children – „Patience” / premiera 12.04.2019

Tytuł płyty jest dość wymowny - szczególnie dla chłopaków z zespołu, którzy doskonale wiedzą ile czasu kosztowało ich nagranie i wydanie tego materiału, ale również dla mnie jako długoletniej fanki zespołu. Mam to szczęście, że znam chłopaków już kilka lat i traktuję ich trochę jak młodszych braci, których nigdy nie miałam. Z niecierpliwością czekałam więc na tę płytę jako słuchacz, ale też dopingowałam jako "dobry duszek" zespołu.


Dla mniej wtajemniczonych na początek garść informacji. Zespół powstał w 2011 roku kiedy Szymon, Wojtek i Daniel byli jeszcze w liceum. Myślę, że nie obrażą się jeśli nazwę ich lokalnymi patriotami, bowiem nazwa zespołu nawiązuje do dawnej nazwy Ząbkowic Śląskich, z których pochodzą, a w każdym medialnym wystąpieniu z dumą mówią o swoich korzeniach. Chociaż ze względu na to, że na stałe mieszkają i pracują we Wrocławiu mogą być klasyfikowani również jako zespół wrocławski.

Już sama okładka, której autorem jest Konrad Karolczyk, potrafi zachwycić. Jeśli można namalować muzykę to myślę, że ten obraz doskonale oddaje nowe dźwięki jakich dostarczają Frankenstein Children. Na krążku znajduje się jedenaście kompozycji, w relacji trzy do ośmiu z przewagą utworów w języku angielskim. Jednak zapewniam, że w obu językach wszystko brzmi świetnie. Dla mnie faworytem jest „Better start”, głównie ze względu na warstwę liryczną, ale też powoli rozwijającą się kompozycję, która pozwala na stopniowe przyswojenie melodii i usłyszenie kolejnych warstw dźwiękowych. Jestem też pozytywnie zaskoczona „Drift in”, „Cool” i „Wheel” , bo pamiętam je doskonale z wcześniejszych koncertowych wykonań. Aktualne aranżacje tych piosenek pokazuję ogromny postęp w twórczości chłopaków. Na uwagę zasługuje też singlowy „Oddech” – za produkcję muzyczną w tym przypadku odpowiada Radek. Utwór ten spokojnie wprowadza nas w klimat odległych krain i „nie odkrytych jeszcze miejsc serca”. Zdecydowanie jest w nim coś magicznego i idealnie sprawdza się w roli wizytówki płyty i zapowiedzi nowego brzmienia zespołu.

Nowa płyta niewątpliwie jest dojrzalsza, nic dziwnego w końcu chłopaki mimo nadal młodego wieku, zdążyli nieco wydorośleć i grają już ze sobą 8 lat! W nowym materiale jest dużo przestrzeni i głębi. Słychać, że utwory są dopracowane, na pewno duże zasługi ma w tej kwestii Marcin Pater odpowiedzialny za miksy i produkcję płyty. Gatunkowo nowe utwory balansują na granicy alternatywnego rocka i elektroniki. Źródła zmian stylistycznych można upatrywać w dołączeniu do składu Radka, który oficjalnie zmienił status zespołu z trio na kwartet latem 2017, kiedy stał się czwartym ogniwem Frankenstein Children.

Płyta jest dość spokojna, mogłabym nawet rzecz, że nieco senna, ale nie dajcie się zwieść! Po pierwsze to jej zaleta, bo chwila wytchnienia i wyciszenia podczas słuchania takiej płyty przyda się przecież każdemu, prawda? A po drugie ten chilloutowy klimat "przyjmie się" zarówno w ciepłe letnie wieczory, jak i w jesienne chłodne popołudnia, kiedy z kubkiem herbaty siedzimy w domu owinięci w ciepły koc. Ponadto jako stała bywalczyni na koncertach chłopaków (w nowym i w starym składzie), zapewniam, że w tych momentach na płycie kiedy myślicie sobie "o, tutaj mogliby mocniej zagrać!", na koncertach na żywo zagrają mocnej!

Debiutancki album z grudnia 2016 "I'm Here Somewhere" był mocniejszy to fakt, ale członkowie zespoły też byli inni. Wtedy było to bardziej brudne, garażowe granie, ale chwała im za to! Tak miało być, a co najważniejsze było to dobre i autentyczne. Patrząc na setlistę tamtej płyty nadal w głowie słyszę refreny i riffy z utworów "Dislove", "Blue Sky" czy "Still&  Free" (i liczę, że nadal będą pojawiać się na koncertach!). Równocześnie bardzo się cieszę, że zespół świadomie zmienił trochę kurs i stylistykę, nie zatracając w tym procesie jakiejś nieuchwytnej cechy, która nadal ich wyróżnia. Charakterystyczny głos Szymona, który pewnie niektórzy nazwą manierą, dla mnie jest dużym plusem i czymś dzięki czemu od razu można rozpoznać, że jest to utwór Frankenstein Children. Ale sam wokal "nie zrobiłby roboty" bez spójnej melodii, jaką kiedyś tworzyła dwójka a teraz trójka pozostałych chłopaków z zespołu. Jest coś przyciągającego i intrygującego w muzyce, którą tworzą, choć nie potrafię tego nazwać. Z perspektywy laika mogę tylko stwierdzić, że w zespole panuje dobra energia, która na koncertach kumuluje się i ze zdwojoną siłą jest przekazywana publice. Kiedyś po ich koncercie stwierdziłam, że przebywanie w ich towarzystwie, słuchanie ich muzyki i uczestniczenie w ich koncertach działa terapeutycznie. Podtrzymuję tę opinię!

Zachęcam, abyście wyruszyli z nimi w tę nową podróż muzyczną i zatopili się w kojące dźwięki zapisane na płycie CD a potem zweryfikowali materiał podczas koncertu na żywo. Zapewniam, że warto!

Tytuł: Patience
Autor: Frankenstein Children
Wydanie: 2019, Agora S.A.

Skład:
Szymon Paczkowski – wokal, gitara basowa
Wojtek Opioła – gitara, wokal
Daniel Moskal – perkusja, wokal
Radek Baranowski – klawisze, wokal, gitara



Nie ma fal, ale jest radość w najczystszej postaci!

Na przestrzeni pół roku dwa razy byłam na koncercie tego samego artysty! Dlaczego? I czy było warto? Odpowiedź poniżej.

PODSIADŁO I (listopad 2018,Wrocław)
Czasem sobie myślę, że moje życie dzieje się od koncertu do koncertu, albo od premiery nowej płyty lubianego przeze mnie artysty lub zespołu do następnego muzycznego wydarzenia. Oczywiście, czasem jest tak, że długo czekam na nowy materiał (w skrajnych przypadkach mam nawet zapamiętaną datę premiery lub zapisane info w kalendarzu) a gdy przychodzi ten dzień to po prostu nie jest ten dzień – dopada mnie rzeczywistość, zmęczenie, brak chęci i energii – każdy tak czasem ma. No i ta nowa płyta tak sobie czeka na odsłuchanie przeze mnie, w tym samym czasie bombardują mnie zewsząd opinie i komentarze ludzi, którzy nie "wymiękli" jak ja i odsłuchali nowe wydawnictwo od razu gdy było to możliwe. I wtem, pewnego wieczoru po powrocie z pracy zaczynam słuchać płyty – a moja pierwsza myśl to "WARTO BYŁO CZEKAĆ" (wykrzyczana w mojej głowie).

Ostatnio taka sytuacja miała miejsce przy premierze płyty "Małomiasteczkowy" (19/10/2018), mojego kolegi z windy Dawida Podsiadło. Już tłumaczę o co chodzi z tą windą. Mianowicie pracowałam w firmie, której Dawid Podsiadło udzielił swojego wizerunku i głosu w kampanii reklamowej; i tak się składa, że przez jakieś pół roku jeździłam z nim codziennie windą do pracy, ponadto witał mnie uśmiechem z baneru, który stał na parterze. Baner nadal tam stoi, natomiast w windzie jest już jakaś insza reklama dotycząca korzystnego leasingu samochodowego, z obcymi, co prawda uśmiechniętymi ludźmi, ale to już nie to samo, co znany i lubiany Dawid!

Dobra, ale do brzegu! Po przesłuchaniu (i zapętlaniu) tej płyty poczułam jeszcze większy szacunek i sympatię do tego jegomościa, bowiem pisze on co chce, gra jak chce, teksty są po polsku – na czasie, i osobiste, ale też pozwalające na przefiltrowanie ich przez własną perspektywę. Jednym zdaniem – łamie wszelkie zasady mainstremu a jednocześnie utrzymuje swoją wysoką pozycję w kategoriach bestsellerów. Szacun!

No i tak słuchałam sobie tego nowego materiału w domu, w drodze do pracy, po pracy, na mieście... Nie minął tydzień a Dawid Podsiadło wraz z Katarzyną Nosowską pojawili się w talk show Kuby Wojewódzkiego. I cóż ja tam ujrzałam! Oczywiście dobór gości już sam w sobie był iście wyśmienity, ale ponadto częścią programu był występ Dawida z nowym składem, w którym jak się okazało są również moje znajome, piekielnie i wszechstronne utalentowane Agnieszka Bigaj i Magdalena Laskowska. Odezwałam się do Magdy, że gratuluję jej występu w tv i dołączenia do zespołu, ta zaprosiła mnie na koncert we Wrocławiu, dodam tylko, że wyprzedany jak z resztą cała trasa. Koncert miał miejsce we wrocławskiej Hali Stulecia – przestrzeni dość problematycznej do odpowiedniego nagłośnienia. Zajęłam miejsce i czekałam na rozpoczęcie widowiska. Wspomnę tylko, że mimo mojej częstej obecności na koncertach, relatywnie rzadko bywam na "stadionówkach" czy w wielkich salach, takich jak Hala Stulecia, która tego wieczoru pomieściła kilka tysięcy osób! To było prawdziwe show od pierwszej sekundy! Światła, wizuale, nagłośnienie (o które nieco się martwiłam), wokal, chórki, instrumenty – wszystko się zgadzało. Naprawdę, nie byłam chyba na lepszym polskim koncercie! A co najważniejsze, widać było, że na scenie panuje świetna atmosfera i występująca zgraja utalentowanych muzyków świetnie się bawi i wymienia dobrą energią ze zgromadzoną pod sceną publicznością! Byłam oszołomiona i nadal trochę jestem, kiedy przypominam sobie ten koncert lub ktoś o niego pyta. Było to wydarzenie na naprawdę wysokim poziomie i najwyższej próby jakości!

Magda, jeszcze raz dziękuję, że mogłam to przeżyć ☺

PODSIADŁO II (marzec 2019, Bolesławiec)
Tak. Jestem jedną z tych osób, które uwieczniają i relacjonują koncerty, w których uczestniczą. Wiem, dla niektórych jest to bardzo irytujące zachowanie. Sama będąc kilka lat temu na koncercie Red Hot Chilli Peppers w Warszawie w ramach Impact Fest uznałam, że na koncercie się jest, a ogląda się go później na YouTubie (stałam tak daleko, że bardziej wiedziałam niż widziałam, że na scenie jest właśnie wyżej wymieniony zespół). Zapewniam jednak, że moje zachowanie nie ma na celu przechwalania się, że „ja jestem na koncercie, a ty, który to oglądasz, nie” ani tworzenia „fejmu” wokół mojej osoby; jest raczej objawem czystej radości i wynika z mojej sentymentalnej części charakteru. Ja naprawdę wracam do tych nagrań, a konto na Instagramie traktuję jak swoisty pamiętnik dobrych chwil. No i chodzenie na koncerty (o wiele częściej niż przeciętny człowiek - kimkolwiek on jest) to po prostu część mnie. ☺ Co ciekawe, ostatnio coraz rzadziej nagrywam relacje z koncertów, albo nagrywam ich mniej i bardziej zatapiam się w odbiór muzyki – starzeję się czy jak?

Wstęp ten miał na celu w nieoczywisty sposób doprowadzić mnie/nas do opisu koncertu, który był dla mnie ogromnym przeżyciem i dostarczył mi wiele radości. Co równie ważne, a może nawet najważniejsze przy tej opowieści, w czasie jego trwania ani razu nie wyjęłam telefonu. Nie zrobił tego NIKT z ponad 400 osobowej publiczności!

Garść konkretów:
31/03/2019, Bolesławiecki Ośrodek Kultury (Kino Forum)
Koncert Dawida Podsiadło w ramach Wielkomiejski Tour

Skład zespołu:
Dawid Podsiadło (wokal, tamburyn, klawisze)
Kuba Galiński (instrumenty klawiszowe)
Marcin Ułan Ułanowski (bębny)
Jacek Chrzanowski (bas, moog)
Olek Świerkot (gitara)
Piotr „Patrick The Pan” Madej (instrumenty klawiszowe i perkusyjne)
Magdalena Laskowska (chórki, skrzypce)
Agnieszka Bigaj (chórki, klawisze, trójkąt)
Julia Kulpa (chórki)
 
Do koncertu byłam nastawiona bardzo pozytywnie, mając w głowie wspomnienia z tego wrocławskiego, na którym byłam w listopadzie zeszłego roku w ramach Małomiasteczkowej Trasy. Uznałam wtedy, że dawno nie byłam na lepszym koncercie! Niedzielne wydarzenia zamieszały ciut w moich ocenach. Wzruszyłam się już na pierwszym utworze. Czemu? Bo wszystko było dopięte na ostatni guzik. Cały koncert to był po prostu majstersztyk. Każdy nawet najmniejszy element był przemyślany, odpowiedni i pasujący do całego konceptu. Zaczynając od świateł, przez idealne nagłośnienie aż do tańca chórzystek i dźwięków tamburyna (Dawid), grzechotki banana (Piotr) i trójkąta (Agnieszka).

Podstawą koncertu był oczywiście wspaniały wokal Dawida. Natomiast zaskoczyć (ale tylko pozytywnie!) mogły nowe aranżacje zarówno starych utworów („Nieznajomy”, „Trójkąty i Kwadraty”), a także tych z najnowszej płyty rozpisanych na 9-osobowy skład. Uwierzcie mi, że nie jestem fanką muzyki poważnej, ale jak Magdalena Laskowska gra partię na skrzypcach w refrenie "Nie ma fal" to naprawdę robi to robotę. Świetnym elementem koncertu było również płynne przejście między trzema utworami. Po “Matyldzie”, tutaj należą się ukłony za autoironiczny tekst piosenki o współczesnej kulturze internetowej, muzycy zeszli ze sceny, a światło przeniosło się na siadającego przy klawiszach Dawida. Wokalista opowiedział co się teraz wydarzy – a mianowicie zagra cover, bo tak sobie wymyślił, że na każdym koncercie zagra inny cover, tym razem padło na “Kwiaty we włosach” Czerwonych Gitar. Och, cóż to było za wykonanie! Dzięki temu, że była to niezwykle liryczna wersja tego utworu Podsiadło zmieniając tylko ułożenie palców na klawiszach rozpoczął kolejną melodię – “Elephant”, utwór ze swojej debiutanckiej plyty “Comfort and Happiness”. Pod koniec tej piosenki na scenę zaczęli wracać pozostali członkowie zespołu, a Agnieszka Bigaj podsiadła Dawida przy klawiszach, by ten “zajął jej miejsce” w chórkach, stając na środku sceny i zaczynając śpiewać “Nie kłami” z nowej płyty. Ten fragment koncertu w postaci połączenia tych trzech utworów był iście magiczny. W czasie odbioru tego co widziałam i słyszałam przyszło mi do głowy, że bardzo chętnie kupiłabym płytę z nagraniami z koncertów, bo są to kompozycje inne niż te na płycie i wnoszące zupełnie nową jakość. Oczywiście nic nie odda magii bycia na koncercie i słuchania występu na żywo, ale może w tym właśnie całe clue, że są to wykonania ulotne i jednorazowe, jednoczące odbiorców zebranych pod sceną.

Niewątpliwie był to jeden z tych koncertów, które zostaną ze mną na długo i będę go wspominać z uśmiechem na ustach. Było to bowiem wyjątkowe wydarzenie i dostarczyło mi pełną gamę emocji - od wzruszenia i melancholii przez spokój, harmonię i czystą radość a nawet euforię podczas żywiołowego tańca przy szybszych numerach! Warto dodać, że specyficzne poczucie humoru Dawida Podsiadło na żywo robi jeszcze większe wrażenie i zjednuje sobie serca przybyłych fanów (moje na pewno!). Oczywistym jest też, że jak każdy artysta, Podsiadło przybiera pewną maskę sceniczną i pokazuje/przekazuje światu tylko to co chce przekazać. Niemniej jednak wyróżnia go autentyczność i szacunek do słuchaczy, który przejawia się perfekcyjnym przygotowaniem do koncertów. Emocje i śmiech to jedno, ale występy tej 9 – osobowej super grupy to naprawdę dopracowane spektakle muzyczne, które zarówno artystom jak i odbiorcom przynoszą wielką radość! Talent i wielka praca włożona w przygotowania, to chyba przepis na sukces? I w ogóle nie jest mi żal, że nie mam z tego koncertu żadnego nagrania. Było to jedno z tych doświadczeń, które trzeba w pełni przeżyć i zapisać we własnej pamięci a nie w pamięci telefonu.
 Z tego miejsca pozdrawiam Martę i Basię, z którymi byłam na koncercie w Bolesławcu!!!

*mam nadzieję, że nic nie pomieszałam w setliście, którą opisuję (ach ta zawodna ludzka pamięć...)







Tytuł: Małomiasteczkowy
Autor: Dawid Podsiadło
Wydanie: 2018, Sony Music Entertainment  



Nowy rytm

Zacznę od banalnej prawdy i oczywistości, bo na tym najlepiej buduje się odpowiednią dramaturgię. Mam w głowie taką myśl - tak jak nośnikiem muzyki  jest  płyta kompaktowa, tak nośnikiem emocji jest muzyka. Proste, ale od tego zawsze się zaczyna. Nie wiem czy ktokolwiek z nas słuchałby dźwięków, gdyby nie powodowały one żadnego przypływu uczuć. Słuchamy muzyki żeby poprawić sobie humor, gdy jest nam źle, gdy jest nam dobrze, gdy zdarzy się nam coś złego albo gdy spotka nas wielkie szczęście. Każdy tworzy ścieżkę dźwiękową swojego życia. Dlatego bardzo nie lubię prób klasyfikowania muzyki na gatunki. Muzyka jest ulotna tak jak emocje, które w nas wywołuje. To trochę tak jakby ktoś próbował złapać w dłonie chmurę i nadać jej kształt. Taki pomysł nie ma prawa się udać. Dlatego też uwielbiam twórców którzy rozumieją jaki to kruchy materiał, ta cała muzyka. Takich którzy nie próbują wbić jej w sztywne ramy, ale dają jej swoją energię, żeby mogła rozkwitnąć milionem emocji. I o takim zespole, który moim zdaniem, czuje to doskonale będzie tutaj parę słów.      
Muszę przyznać, że mam w życiu wielkie szczęście spotykania na swojej drodze niesamowitych ludzi. Nie zawsze udaje mi się to docenić przy pierwszym spotkaniu, zwłaszcza, że często zwyczajnie potrafi ono zaskoczyć. Takim pierwszym, lekko może niezręcznym moim zetknięciem się z zespołem Sonbird był Festiwal Rock in Summer, który odbył się 15 sierpnia w Warszawie. Naprawdę rzadko pojawiam się na koncercie nie przygotowana, ale tym razem tak właśnie było. Znałam jeden singiel, zespół był wtedy jeszcze przed wydaniem debiutanckiej płyty. Słowem poszłam w temat w ciemno. Niesamowite było to, że nie znając praktycznie żadnego utworu, bawiłam się naprawdę bardzo dobrze. Dostałam niesamowitą dawkę pozytywnej energii i obiecałam sobie, że szybko nadrobię braki w znajomości tekstów, a jak tylko pojawi się możliwość konfrontacji na koncercie klubowym to na pewno z niej skorzystam. A to wszystko za sprawą rozbrajającej szczerości, którą poczułam tego letniego wieczoru ze sceny.
Tak też się stało i jesienią we Wrocławiu jeszcze raz spotkałam się z muzyką Sonbird. Materiału chłopaki mieli już sporo, za kilka miesięcy planowana była premiera pierwszej płyty. Koncert był taki jak uwielbiam - kameralny, bez przypadkowych widzów (serdecznie przepraszam z tego miejsca wszystkich fanów festiwali, ale uważam, że mały, zadymiony klub to środowisko naturalne głębszej relacji z muzyką. Na dużej imprezie umyka mi gdzieś ta magia chwili) a ci, którzy na nim się pojawili dostali w pakiecie przyjemne dźwięki i intrygujące treści. Uważam, że chłopaki mają w sobie rodzaj  lekkości grania i uśmiechu do świata. Próbując opisać moje wrażenia powiedziałabym ,że ich muzyka kojarzy  mi się  z babim latem, z takim spokojnym późno letnim wieczorem kiedy siedzisz i patrzysz na nadchodzący zmierzch. Skórę masz jeszcze rozgrzaną słońcem ale gdzieś już na horyzoncie pojawia się nostalgia, że coś przemija i nie możesz tego zatrzymać w stopklatce. Gdzieś tam w środku w sumie jesteś jednak szczęśliwy, że tyle było tych dobrych chwil. Oczywiście nie twierdzę, że mam licencję na zrozumienie “co autor miał na myśli”, ale konfrontując to co do mnie dotarło ze sceny ze swoimi emocjami dostałam taki właśnie mentalny obrazek. 
Zaskakująco dużo odnalazłam w tekstach Sonbird odniesień do próby znalezienia w drugim człowieku własnego kompasu na życie. To chyba utknęło w mojej głowie najbardziej,może właśnie dlatego że czuję w tym taką ogromną autentyczność. Bo czyżby nie było tak, że każdy z nas robi to samo? Nie wiemy dokąd zmierzamy ze swoim życiem i desperacko chcemy, żeby ktoś nam pokazał tą właściwą drogę. Tak jak w słowach piosenki “Wada” można usłyszeć kilkukrotnie słowa “Uderz mną, nadaj nowy rytm”. Albo w tekście “Wodospadów” gdzie przebija się “Od lat biję ciałem o brzeg dla Ciebie”. 
Podsumowując, jeśli nie lubicie chodzić na łatwiznę i jesteście gotowi pogrzebać sobie trochę w swojej duszy, to z czystym sumieniem polecam zobaczyć Sonbird na żywo. Zaryzykuję stwierdzenie, że to zaprocentuje wam odnalezieniem w swoich myślach tego, co dla bezpieczeństwa schowaliście w jakimś kartonie z napisem “nie otwierać!”. Ale warto, naprawdę warto sobie przypomnieć, że każdy z nas ma tą wrażliwą stronę, która sprawia że jesteśmy całością. A zacząć można też od świeżo wydanej płyty zespołu.






Tytuł:   Głodny
Autor:  Sonbird w składzie -
             Dawid Mędrzak , Kamil Worek , Tomasz Kurowski , 
             Maciej Hubczak